Rowerem przez Szwajcarię

Dzisiaj według pierwotnego planu powinienem już wracać do tułaczki po Niemczech, ale szwajcarska rodzina tak mnie tu rozpieszcza, że zostaję na zawsze. A przynajmniej do piątku 😜. Dziś co prawda kuzynostwo wróciło do pracy, a dzieciaki do szkoły, ale i tak nie zostałem porzucony. Został mi wydany rower i wyznaczona trasa wyprawy. Jak się jednak boleśnie przekonałem, kuzyn już niemal całkiem się zeszwajcarzył, bo jego zapewnienie, że droga wcale nie jest taka górzysta, okazało się okrutnym kłamstwem. Zresztą mogłem się o tym zapomnieniu jak być Polakiem przekonać już wczoraj, gdy spacerowaliśmy po lasach. W którymś miejscu, w środku niczego stał sobie stragan – z ciasteczkami, słoikami z miodem i takimi tam. Zupełnie nie pilnowany. Obok stała kasetka z kasą – nie zamykana, żeby każdy mógł sobie sam wydać resztę. Kuzyn nie tylko grzecznie zapłacił za zakupy, ale na dodatek kategorycznie zabronił mi splądrowania kasetki z wypełniających ją franków – no totalne zapomnienie o swoich słowiańskich korzeniach 😱.

Moja rowerowa wyprawa zajęła mi ponad 35 km i jak już wspomniałem, była głównie pasmem cierpień związanych z ostrymi podjazdami. Widoki a i owszem, fenomenalne, szwajcarskie górskie wioski przepiękne, musiałem zatrzymywać się co kilka metrów, by pstrykać kolejne zdjęcie. Potem jednak z powodu braku internetu zapisana mapka wyprawy zniknęła mi i musiałem improwizować. Wkopałem się w jakieś piesze szlaki wspinaczkowe, po których musiałem rower taszczyć, wspiąłem na inny szczyt niż planowałem i przegapiłem ruiny zameczku, kolejna góra była tak stroma, że mimo ulicy i tak musiałem rower prowadzić i spociłem się jak dziki mops.

A potem, za kolejną górką zobaczyłem przed sobą pętelkę zgrozy. Droga prowadziła w dół – serią spiralnych zakrętów przez las. Pomknąłem ku przeznaczeniu. Pobiłem wszystkie życiowe rekordy prędkości jazdy na rowerze, trasa miała ponad 7 km i cały czas jechało się w dół i w dół, nic nie trzeba było pedałować. Ręce zaciśnięte na kierownicy i hamulcach, nogi wciśnięte w pedały, w uszach szum wiatru i pędu taki, że nie słyszałem czy ktoś aby za mną nie jedzie, przepaść raz z jednej raz z drugiej strony. Prawdopodobnie czasem się coś darłem (optymistycznie załóżmy, że z entuzjazmu), zdjęć nie robiłem, ale nie szkodzi, bo trasa będzie zapewne częstym bohaterem moich nocnych koszmarów i jeszcze mi się utrwali, zdjęcia są więc zbędne. W miasteczku na dole mogłem w końcu wyhamować i prawie siłą rozwierać zaciśnięte palce.

Kolejne kilkanaście kilometrów powrotu nad rzeką przebiegło już bez większych emocji i zdołałem ochłonąć na tyle, że po chwili odpoczynku i prysznicu dałem się wyciągnąć na wieczorny spacer. Poszliśmy nad Ren, przekroczyliśmy go przez śluzę dla statków (akurat jeden przechodził i miał jakieś 3 milimetry miejsca z każdej strony do ścian, a i tak się nie rozbił) i przez tamę z elektrownią wodną. Martwi trochę, że zmrok przychodzi już tak szybko, ale póki co jeszcze nadal po zmroku jest nadal ciepło i przyjemnie. Nadchodzącą jesień i zima nic a nic mnie jednak nie cieszy 😭.

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
3 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Iwonka

„ ale szwajcarska rodzina tak mnie tu rozpieszcza, że zostaję na zawsze” – ależ bardzo zapraszamy😍 zawsze się przyda dodatkowa para rąk do ogarniania rzeczywistości🤷🏻‍♀️🙈

Kuzyn

Raczej ogarniania dzieci 😉

Iwonka

Czyli bolesna rzeczywistość 🤷🏻‍♀️🤪