To może nad morze?

Egipt to w 90% piach i pustynia. Syf, brud i paskudztwo. I dziś miałem okazję przyjrzeć się temu z bliska, dzielnie maszerując w przypiekającym listopadowym słońcu przez 35 km. I już nie dziwię się, że mieszkańcy nie dbają o porządek na ulicach – nie ma to sensu, to z góry przegrana walka – piach pustyni i tak za moment wszystko przykryje, a w końcu zasypie całe miasto. A wiatr dodatkowo nawieje śmieci, więc – po co sprzątać, równie dobrze można zostawić cały bałagan tam gdzie upadnie. Prawdziwe piękno Hurghady jest pod wodą – gdy powierzchnia jest bura i piaskowa – podwodny świat jest bajecznie kolorowy – tysiące rybek, fikuśne rafy koralowe, żółwie, barakudy i rekiny – choć oczywiście nie przy samym brzegu, to nie Sharm el Shake – trzeba sporo odpłynąć, by tu coś takiego zobaczyć. Tak czy siak, podczas tej wyprawy takie atrakcje mi nie grożą, skupiłem się więc na tej brzydszej, naziemnej części.

Kiedy byłem w Hurghadzie poprzedni raz, te kilkanaście lat temu, byłem tu z biurem podróży, nocowałem w hotelu odgrodzonym od reszty drutem kolczastym i chronionym przez uzbrojoną policję turystyczną, budynki tubylczej dzielnicy widziałem tylko z daleka, a rezydent i obsługa wielokrotnie przestrzegała przed jakimikolwiek samodzielnymi tam wyprawami, strasząc śmiercią w męczarniach, a co najmniej gwałtem i rabunkiem. Dziś nocuję drugi dzień z rzędu w samym centrum tego gniazda przestępczości, spaceruję tu po zmroku i robię zakupy w lokalnych sklepikach – można powiedzieć, że moja strefa komfortu delikatnie się przez te ostatnie kilkanaście lat przesunęła 😝.

Obudziłem się dziś po bardzo długim i satysfakcjonującym śnie i zregenerowałem się po wczorajszej zarwanej nocce. Nie bardzo wiedziałem która jest godzina, bo mieszkania tu budują tak, by jak najmniej słońca wpadało do środka – okno jest jedno i prowadzi na taras, który na dodatek jest zabudowany, więc ciemno nawet w środku dnia. Najpierw ruszyłem na dworzec autobusowy, bo okazało się, że zdradziecka apka do wyszukiwania połączeń (RometoRio czyli Omio) próbowała mi sprzedać bilet o 50% drożej niż bezpośredni przewoźnik. I prawie im się udało, ale coś mi net nie działał i przelew nie poszedł, więc zacząłem baczniej się sprawie przyglądać i próba zrobienia mnie w balona wyszła na jaw. Bardzo nieładnie z ich strony, jeszcze te kilka zł rozumiem, ale z 200 funtów robić 320?

Spacer rozpocząłem od próby znalezienia dostępu do morza. Udało się po kilku ładnych kilometrach, gdy jeden z pensjonatów miał uchyloną bramę i nie było widać strażników (a siedzą prawie wszędzie) – wbiłem się na bezczela i zająłem sobie leżak nas samą wodą. Moczenie nóg w Morzu Czerwonym, które w sumie jest zatoką Oceanu Indyjskiego zaliczone. A woda – nadal ciepła, można się śmiało kąpać! Kilka kilometrów dalej miasto się skończyło i dostęp do wybrzeża był już na przestrzeni kilku kilometrów, ale był tam też śmietnik i złomowisko, więc żadna atrakcja. W mieście było też sporo posterunków policji – zwykle okupowanych przez pięć osób, z których każda w innym nakryciu głowy – od beretu po ogromne hełmy. Tym co wprowadzało sporo niepokoju był fakt, że co któryś taki punkt miał obsadzone stanowisko z bronią maszynową z lufą wycelowaną w nadchodzących – trzeba było kilka razy przejść przed takim żołnierzem, patrząc mu w oczy i mając nadzieję, że mu ręka na spuście nie zadrży.

 Po jakichś kilkunastu kilometrach zrobiłem nawrót i odbiłem od morza w kierunku pustyni. Nie ryzykowałem pójścia na przełaj i trzymałem się drogi – aut było sporo, ale szczęśliwie taksówek prawie wcale, więc mnie nikt nachalnie nie zaczepiał. Nikt nie spaceruje w takich miejscach, więc i taksówki nie jeżdżą i nie szukają klientów. Zatrzymywały się za to przy mnie normalne auta, oferując darmową podwózkę, przekonane że się zgubiłem. Jeden gość na moją odpowiedź, że chodzę tu z własnej woli zrobił tak zszokowaną minę, że aż zrobiło mi się głupio. I w sumie miał rację. Mimo iż to końcówka listopada było niemiłosiernie gorąco – w lecie, a nawet przez większość jesieni, nie da się tu wcale chodzić w trakcie dnia. Dodatkowo wszechobecny piach, pył, kurz, wzniecane przez auta gryzły w oczy, nos i gardło, pluję piaskiem do ten pory, na oczy też mi pewnie to dobrze nie wpłynęło. A sama pustynia to tragiczny śmietnik. Kilometrami ciągną się sterty odpadków, głównie budowlanych, hałdy gruzu, resztek jakichś metalowych konstrukcji, wylanych farb i zwyczajnych domowych worków że śmieciami. I wiatr rozwiewa to we wszystkie strony, wgłąb pustyni też, ale częściej z powrotem do miasta – co też tłumaczy jego poziom zaśmiecenia. Gdzieś czytałem, że pod piaskami Egiptu spoczywa nadal 60% nieodkrytych skarbów z przeszłości – piramidy, świątynie, całe miasta – i dziwiłem się, czemu nie kopią. Teraz już wiem – musieliby najpierw coś zrobić z tymi śmieciami, tego naprawdę są ogromne ilości, to się aż w głowie nie mieści, ile te nieużytki zajmują. Droga była więc wyczerpująca i wymagająca, ale dała mi też sporo frajdy – mimo to w przyszłości ograniczę łażenie po śmietniskowych pustyniach, raz wystarczy. Na koniec zachodzące słońce podświetliło na fioletowo ukryte dotąd przez ostre promienie pobliskie góry. Ponad tysiąc metrowe szczyty, bardzo ostre i bardzo poszarpane znów zaczęły wzywać mnie do siebie. Ale o ile w Gruzji dotarcie w góry były tylko skomplikowane, tak tu jest prawie niewykonalne – są na totalnej pustyni, większość szczytów nadal niezdobyta, nie ma tam cywilizacji i powodu by się kręcić. Będzie mi musiała wystarczyć jutrzejsza autobusowa przeprawa przez nie – więc cyt, serduszko.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments