Na przypale albo wcale

Opcji przenocowania miałem w sumie kilka – mogłem wrócić te 12 km na lotnisko, mogłem też doczekać do pierwszego pociągu w domu handlowym przy dworcu, którego na noc nie zamykali, ba, nawet kibelki działały i miały genialnie podgrzewane deski. Ale uznałem to za nudne rozwiązanie i wybrałem takie bardziej w moim stylu – całonocny marsz ku wybrzeżu Pacyfiku. Od razu powiem, żebyście się nie denerwowali – przeżyłem, choć po raz kolejny pobiłem rekord długości trasy – z lotniska wyszło mi 64 km. Po raz kolejny stwierdziłem, że jestem niezniszczalnym robocopem – moje ostatnie trzy noce: 1. W autobusie do Rygi 2. W samolocie 3. Marsz ponad 60 km. Odpoczywanie jest przereklamowane 🤪. Aczkolwiek bolało, starłem dwie pary skarpetek i mam problem, bo tu rozmiarówki kończą się na 27 cm 😱. Zmarznąć w sumie nie zmarzłem, bo wskoczyłem w kalesony termiczne i utrzymywałem dobre tempo, postojów unikając. Jeśli się zatrzymywałem, to w sklepach całodobowych, których tu sporo. Już w pierwszym sprzedawca zaskoczył mnie wydając mi resztę jak świętą relikwię – trzymał ją w dwóch dłoniach, głowę skłonił do ziemi, ręce wystawił wysoko przede mnie. I jak zabrałem kłaniał się jeszcze kilka razy. Było mi ciut głupio, że aż tak to celebrował, a ja nie znałem procedury reakcji.

Japonia jest 20% większą od Polski, ale ma 130 mln mieszkańców. Na dodatek 73% kraju to góry i lasy, więc ludzie gnieżdżą się tu jeden na drugim. Tyle przynajmniej mówi statystyka i podręczniki, bo mój spacer tego nie potwierdził. Być może szedłem przez rolniczą część kraju, ale było pusto. I to i w nocy i w dzień. Ba, już godzinę od lotniska nie było latarni i widziałem nad sobą morze gwiazd (chmury śnieżne sobie poszły, w dzień dawało już miłe słońce). Łaziłem polami, przedmieściami, pustymi drogami i lasami. Głównie w ciemności – oczywiście latarka została w Chełmie, bo komu by się zdała w Japonii, jak stwierdziłem. Szło mi się dobrze, cola co prawda w plecaku zamarzła i pływały w niej gluty lodowe, a samolotowe żarcie zmusiło mnie w którymś momencie do użyźnienia gleby na polu jakiegoś szczęśliwego Japończyka, ale to detale. Prawdziwa magia zaczęła się jednak wraz ze wschodem słońca. Mijane wioski okazały się pełne zabytkowych domostw – spiczaste dachy, ogrody pełne kamieni i przystrzyżonych sosen, w jednym domu przez szklaną ścianę dostrzegłem gościa w stroju ludowym pijącego herbatę z miseczki na klęczkach – żywcem jak z obrazu o samurajach. Mijałem też mnóstwo cmentarzy i kapliczek buddyjskich i shinto – jakie to jest ładne i egzotyczne! Na grobach kusiły zostawione ofiary – głównie puszki z energetykami i kawą, czasem jakiś owoc. Mijały mnie dzieciaki na rowerach pędzące do szkoły – tym szybciej pedałujące, im bliżej było 8. Wbijałem się ludziom do ogrodów, by robić zdjęcia obejść, nie mogłem się powstrzymać, zwłaszcza jak gdzieś tam wypatrzyłem cztery rude kocury. Coś przefantastycznego. Nie miałem czasu zajmować się zmęczeniem, sennością i bólem nóg, bo tyle tego dookoła było. Super były też mijane górki – faktycznie zarośnięte okrutnie, gęsto i bardzo wysokimi drzewami – chyba bambus i eukaliptus – nie ma szans dostać się na szczyt – i jeśli rzeczywiście żyją tam leśne bóstwa, to nikt nie da rady im przeszkadzać.

Odkrycie #199

Aż w końcu dotarłem – przede mną była już tylko ostatnia wydma, a za nią – moje pierwsze spotkanie z Oceanem Spokojnym. Pacyfik, ostatni brakujący mi ocean został w końcu zdobyty! Radości nie było końca, mimo że plaża i woda wizualnie się od tej w Świnoujściu w zasadzie nie różnią 🤪. Pomaga dopiero świadomość, że do Bałtyku jest jakieś kilkanaście tysięcy kilometrów i to mój nowy rekord – tak daleko na wschód mnie jeszcze nie było (i trudno będzie pobić). Potem zostało mi jeszcze powalczyć kilka godzin z ogarniającą mnie sennością i czekać na otwarcie hostela – kto to widział zaczynać dobę o 17!

Subskrybuj
Powiadom o
guest
2 komentarzy
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Magda

,”Jakiś typ z rybą”, to Ebisu, wg wierzeń shintu jeden z siedmiu bogów szczęścia. Przedstawiany jako wesoła, gruba, brodata postać z wędką i rybą. Ryba też nie jest przypadkowa; to red snapper, a po polsku czerwony Lucjan. Podobno ostatnio bardzo modna w restauracjach.

sirPaul

Dżej się nie przygotował do podróży :P, powinien przeczytać jakies legendy czy wierzenia japońskie, wiedziałby co przedstawiają pomniki itp. a swoją drogą w Rumunii w cyganskich wioskach również można robić zdjecia co drugiego domu 🙂 albo studni, dachy mają nawet złote i fantazyjne ornamenty