Surabaya – Miasto Bohaterów

Moja miesięczna wiza do Indonezji kończy się już za tydzień, mój lot startuje godzinę przed jej zakończeniem – mam nadzieję, że się nie opóźni i nie zostanę nielegalnym imigrantem – kary są wysokie – 250 zł za każdy dzień takiego pobytu. To plus fakt, że podróżowanie po Indonezji jest logistycznym koszmarem sprawiło, że odpuszczam zaplanowane wcześniej wejście na wulkan (aktywny, 3.600 metrów wysokości, w lutym pluł kłębami dymu na 400 metrów w górę) i jadę od razu w pobliże lotniska. I tak zajmie mi to dwa dni, więc czekać na samolot będę przez cztery noce. Wulkan zająłby trzy i nie miałbym żadnego zapasu czasu i wszystko musiałoby pójść idealnie – a tutaj jest to niestety ruletka 🥲. Dziś pierwszy etap ewakuacji – kolejne kilkaset kilometrów pociągiem na wschód Jawy do miejscowości Surabaya. Biletu oczywiście nie dało się kupić na stacji, a aplikacja nie chciała przyjąć moich kart bankowych. Poratowała mnie szefowa hostelu, która wzięła ode mnie gotówkę i kupiła swoją kartą na swoim telefonie. Dziś kupowałem bilet na jutro i było jeszcze gorzej. Wybrałem opcję zapłaty w sklepie, ale apka tym razem dała mi tylko 10 minut na wpłatę – sklep miałem 20 minut drogi od hostelu, więc musiałem ostro kombinować. Zwiedziłem okolicę sklepu szukając niezabezpieczonego wifi, aż szczęście się do mnie uśmiechnęło i w sensownym promieniu znalazłem kawiarenkę internetową. Potem sprint do sklepu, podanie kodu, wpłata i bilet mam. Ale jest to wszystko tak niewygodne, jakby specjalnie się starali, żeby jak najmniej osób podróżowało, a obcokrajowcy trzymali się od komunikacji publicznej z daleka. Dworzec w Yogyakarta też był ciekawy – przejście na perony tylko po torach, którymi cały czas coś jeździło, więc goście z megafonami cały czas na wszystkich krzyczeli, a gdy pociąg wjechał na peron 2, a chciało się iść na peron 3, całe tabuny ludzi musiały przejść w poprzek stojącego pociągu i mieć nadzieję, że akurat nie ruszy i nie zostaną porwani w innym niż planowali kierunku. Ciekawe rozwiązania komunikacyjne, nie ma co.

Na pociąg kupiłem ostatnie wolne miejsce, niestety koło – jak się okazało – najgrubszego Indonezyjczyka na świecie. Który całą drogę na przemian jadł kubełki z kurczakiem (miał dwa), dłubał w zębach, aż robiło mi się niedobrze, mimo że jestem na takie atrakcje zwykle odporny, i modlił się. Pierwszy raz widziałem tu kogoś publicznie modlącego się – w Turcji i Egipcie zdarzali się ludzie składający pokłony do Mekki na ulicach, tu aż dotąd nikt. Typ zresztą też modlił się tylko markując pokłony rękoma i głośno zawodząc po arabsku – tylko w tym języku można się modlić, Allah nie uznaje modlitw po indonezyjsku. W hostelu widziałem potem po raz pierwszy kobietę na kolanach kłaniającą się do ściany – czyli wychodzi, że tu mają najbardziej religijnych muzułmanów w całym kraju.

Odkrycie #246

Surabaya to miasto w Polsce właściwie nieznane, a to drugie co do wielkości miasto Indonezji, większe niż cokolwiek, co mamy u siebie – ponad 3 mln ludzi (Dżakarta ma ponad 10 mln). I chyba jeszcze bardziej zakorkowane niż stolica. Ruch okrutny, już w pierwszych dziesięciu minutach jakiś typ w aucie usiłował mnie przejechać na zielonym świetle i nawet nie zwolnił, gdy mnie prawie potrącał – miasto więc zrobiło na mnie zdecydowanie złe wrażenie. Zresztą, cała wyspa Jawa to ogromne skupisko ludzi – ponad 150 mln, czyli na tej wyspie mieszka ich więcej niż wszystkich mieszkańców w Rosji. Miasto zasłynęło bitwą z 1945 – gdy Japończycy okupujący Jawę poddali się, tubylcy rozbroili ich, ale zamiast oddać władzę z powrotem Holendrom, rozpoczęli tu powstanie, którego tłumieniem zajęły się oddziały brytyjsko-hinduskie. I poszło im to sprawnie, Indonezyjczycy dostali łupnia, ale dzięki dobremu PR mimo to niepodległość w końcu otrzymali. I rocznicę bitwy, a przy okazji moje urodziny świętują państwowo co roku jako Dzień Bohaterów.

Za dużo nie pozwiedzałem, bo dotarłem zbyt późno, a jutro jadę dalej (ale dopiero wieczorem, znów szykuje mi się noc w autobusie i kilkanaście godzin, więc jutro wpisu na blogu nie wypatrujcie), więc i zdjęć za dużo nie mam. Aha – wczoraj byłem u fryzjera – 6,50 zł za strzyżenie i mycie głowy, fryzjer nic a nic po angielsku nie mówił, nawet „short” było dla niego nieznanym słowem, porozumiewaliśmy się przez translatora. Tutaj nie lubią krótkich fryzur i nie mógł uwierzyć, że naprawdę chce krótko, coś tam ściął, ja mówię krócej – to aż się łapał za głowę. Na koniec poprosił, czy może zrobić zdjęcia na ścianę – obfotografował mnie z każdej strony i zapewne wkrótce zawisnę w jego salonie na ścianie jako reklama obok zdjęcia Brada Pita. Tak się robi karierę w modelingu!

Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
sirPaul

Ja bym tam na Jawów uważał, oni w Gwiezdnych Wojnach nie byli zbyt przyjaźni:P ps to trzeba było maszynką włosy na 3 ściąć od razu jak każdy facet:)