Borobudur

Kiedy o godzinie 7 zadzwonił budzik, miałem za sobą przespane bez jednego wybudzenia 8 godzin. Nic mi nie przeszkadzało, nic mnie nie pogryzło, a co najważniejsze – głowa już nie bolała – trzymaliście za mnie palce jak należy, zadziałało, dzięki! Mogłem bez przeszkód ruszyć do Borobudur – największej na świecie buddyjskiej świątyni, sprzed ponad tysiąca lat. Dojazd nie był najprostszy, bo wymagał aż trzech różnych autobusów – ale poszło nadspodziewanie łatwo, prosto i tanio. Po kilometrowym spacerku dotarłem na przystanek autobusów miejskich – wyglądają śmiesznie, bo to takie bardzo wysokie schodki nad zadaszoną platformą – jeśli przystanek jest ważny, obsadzony jest personelem sprzedającym bilety. Mój taki był. Bilet kosztował 80 groszy, a droga trwała 45 minut przez całe miasto, aż na jego rogatki, gdzie znajdował się dworzec autobusowy. A platformy dlatego wysokie, że autobusy też wysokie – podłoga jest dobry metr nad ziemią, bez tych schodków nie dałoby się wejść bez podciągania 😅. Na dworcu okazało się, że mój autobus rusza za 10 minut, kosztuje 6,50 zł i jedzie się kolejną godzinę. Tam zostałem wyrzucony na skrzyżowaniu i do świątyni miałem 10 km, które pokonałem lokalnym busikiem za 5 zł, który po niecałej minucie nadjechał już z daleka trąbiąc na mój widok – tak zbierał pasażerów, a blada twarz oznaczała tu jedno – jadę do Borobudur 😅.

Bolesny zgrzyt (który jednakże szokiem nie był, bo wiedziałem już o tym z internetu) nastąpił przy płaceniu za bilet. Lokalsi płacą 12 zł, z białego człowieka zdziera się 127 zł. Auć. Jeszcze cztery lata temu przez tereny muzealne przewijało się 50.000 ludzi dziennie, ale jakiś europejski idiota postanowił nagrać filmik jak skacze po kopułach. I wrzucił go na YouTube. Do dziś gnije za swój pomysł w indonezyjskim więzieniu, ale świątynia została po jego wyczynie zamknięta na trzy długie lata, otworzyli ją dopiero w zeszłym roku i ograniczyli ilość gości do tysiąca dziennie. Oczywiście nic nie rezerwowałem online, pojechałem na przypale. I głupiemu szczęście sprzyja, bo akurat na godzinę, na którą dotarłem, było wolne miejsce – ale gdybyście tam kiedyś jechali, to nie bądźcie jak ja, wykonajcie te kilka klików w internecie, żeby mieć pewność 😅.

Odkrycia #244 – #245

Na wejściu dostaje się na zmianę klapki (na zawsze, ale były zbyt masywne, więc oddałem je jednemu ze strażników po wyjściu) i obowiązkowo trzeba w nich po terenach chodzić – nie można we własnym obuwiu. Obawiałem się, że po tylu przygodach i tylu odwiedzonych genialnych miejscach na świecie, uodporniłem się na zachwyt i Borobudur nie zrobi na mnie wrażenia. Myliłem się. Już w pierwszej chwili, gdy dotarliśmy do długiej alejki, na której końcu zamajaczyła świątynia, serce mocniej mi zabiło. A potem było tylko lepiej i lepiej. Zwiedza się z przewodnikiem, który przez godzinę oprowadza i opowiada ciekawostki, potem puszcza samopas, więc można spokojnie absolutnie wszystko sobie obejrzeć. A fakt, że jednocześnie po świątyni łazi tylko setka osób oznacza brak tłumów i możliwość znalezienia sobie całkowicie pustych zakamarków. Przewodnik był kompetentny, opowiadał ciekawie, mówił wyraźnie, grupka była zaledwie na kilka osób, więc fantastycznie. Pogoda dopisała, ulewny deszcz zaskoczył nas co prawda w którymś momencie, ale potrwał całe 5 minut – miałem parasolkę, więc w przeciwieństwie do innych nie przemoczyło mnie do samych majtek 😅. 15 minut później i tak byli susi, tak słońce znów przygrzało. Świątynia leży w kotlince między górami i wulkanami – jeden z nich wybuchł przedwczoraj, ale to tutaj normalka, cały czas coś gdzieś wybucha 😅. Od góry świątynia miała kształt rozłożonego kwiatu lotosu i kiedyś ten teren to było bagno, więc wyglądała jak kwiat leżący w wodzie. Potem wybuch wulkanu przykrył ją popiołem na kilkaset lat, aż za jej odkopanie wzięli się Brytyjczycy. I przy okazji rozkradli co się dało – rząd Indonezji do dziś walczy o zwrot ponad 300 głów posągów Buddy. Główny posąg Buddy ze złota trafił do prywatnej kolekcji w Beverly Hills w USA, kilka posągów ukradł też król Tajlandii. Japończycy, gdy okupowali wyspę, prowadzili tu badania archeologiczne przy pomocy dynamitu, więc i tak cud, że to stoi do dziś i wygląda nadal imponująco. I poniekąd tłumaczy wysoką cenę biletów dla „obcych”.

Miejsce naprawdę zrobiło na mnie wrażenie. Fantastyczna lokalizacja – wokół zieleń dżungli, wysokie góry, mnóstwo płaskorzeźb (2.672 z tego co naliczyłem), niektóre naprawdę dopracowane (widać ptaszki w klatkach i uprzęż na koniach), kilkaset posągów, setki kopuł i stożków. Całość ma 10 pięter, nie jestem pewien czy da się wejść do środka – to taka jakby zewnętrzna świątynia, po której się chodzi po wierzchu jak po piramidzie. I fakt, że to ma tysiąc dwieście lat, czyli w momencie chrztu Polski stało to już ponad setkę lat, trochę ryje beret i zmusza do niewygodnych rozważań na temat faktycznej roli naszego kraju w dziejach świata i cywilizacji 😅. Z ciekawostek – w 1995 roku miała tu miejsce próba zamachu na francuskiego prezydenta, który zwiedzał świątynię, zapalniki ładunków wybuchowych zawiodły i odpaliły za późno, gdy już opuścił ten teren. Rozwaliły za to kolejne dziesiątki ocalałych z kradzieży posągów – do dziś na górnym tarasie zachowały się chyba raptem 2 całe.

Nadal nabuzowany po zwiedzaniu, domaszerowałem do lokalnego dworca autobusowego. Pan z obsługi powiedział, że nie ma transportu do Yogyakarty, ale za 10 zł podrzuci mnie motorem do głównej drogi. Podziękowałem i mówię, że pójdę złapać ten busik za 5 zł. Pan próbował mnie zniechęcić, straszył długim okresem czekania, proponował wycieczkę do świątyni – kury – też ciekawa w sumie, ale byłem już przebodźcowany i podziękowałem. I sobie poszedłem. Pan westchnął, podbiegł za mną i mówi, „no dobra chodź, pokaże ci, gdzie jest bezpośredni minibus do twojego miasta za 5 zł”. I skręcił na tyły budynku, gdzie ów busik stał. Czyli pan był naciągaczem, ale takim nie do końca pozbawionym ludzkich odruchów. Nie miał najmniejszych oporów z kłamaniem, ale też nie było mu wstyd przyznać się, że kłamał, żeby mnie naciągnąć na kasę. Huh. Słowem podsumowania – bilet nieprzyzwoicie drogi, ale nie żałuję, było naprawdę warto.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
sirPaul

No pozazdrościć to miejsce bym chętnie zwiedził, a w klasztorach Shaolin byłeś? bo nie pamiętam :), jakbyś się jeszcze nudził to mogłeś policzyć ile cegłówek zużyli do budowy