Kupa w lesie

Klasycznie, zaczynamy od dramy pracowej. Dostałem telefon z kadr, żeby znów szykować moje CV, bo jednak znów będę brał udział w rekrutacji. Nawet mnie to mocno nie zdziwiło, już się chyba przyzwyczaiłem do tego trybu zarządzania przez chaos i zaskoczenie 😀. Przynajmniej tak szybko mi się to wszystko nie znudzi. Okazało się, że Lotto stawia jeszcze jeden własny punkt w moim miasteczku, według słów pani z kadr „bardzo niedługo”. To oczywiście może oznaczać w ich wykonaniu wszystko – od tygodnia do pół roku. Będzie to kolejny punkt z automatami i widzą mnie w obsłudze właśnie tam. Oznaczałoby to przejście na normalną umowę o pracę, normowane godziny (w rozliczeniu trzymiesięcznym), zwrot zamrożonej kasy i jako takie unormowanie moich comiesięcznych dochodów, bo teraz to jest jedna wielka niewiadoma. Czy będę zarabiał lepiej? No tego to już nie wiem, okaże się w praniu. Ale raczej tak – z tego co się orientowałem po innych punktach i po innych osobach które mają lepsze dojście do kadr i dostały ten sam cynk. Jak się sytuacja rozwinie, nie omieszkam was oczywiście poinformować o kolejnych nieoczekiwanych zwrotach akcji.

Obrazki z wycieczki, nie ma obaw, nie w temacie wpisu – tu kościół w Wolin

Przyszedł też pierwszy poważny kryzys finansowo- wyjazdowy. Spalił mi się monitor i stanąłem przed dylematem, czy naruszyć fundusz wyjazdowy, czy raczej trzymać się wersji, że cała kasa idzie na oszczędności. To jeszcze niby pół roku, a monitor przydatna sprawa. Ale udało się przezwyciężyć kryzys i nowego monitora ostatecznie nie kupiłem. Pożyczyłem od znajomego starego gruchota 21 calowego, do którego znalazłem w swoim archiwum kabelków przełączkę i mogę go nawet podczepić do mojej karty graficznej. Jestem dumny ze swojej silnej woli i moje szanse na wyjazd właśnie wzrosły o kolejne 1000%.

I wracamy do mięska podróżniczego. Chociaż akurat dziś określenie „mięsko” będzie wyjątkowo nietrafne 😀. Czas jakiś temu pisałem o wyjazdowym zapleczu sanitarnym – i o tym, że jeszcze nigdy nie robiłem kupki w lesie. I otóż jest już to informacja nieaktualna. Nie wspominałem o tym, ale przy okazji zeszłotygodniowej wyprawy na Wolin kolejna granica została pokonana. Więcej pod spodem – nie ma żadnych drastycznych, ani nawet zbliżonych do drastycznych opisów, ale jak komuś zbiera się na wymioty na samo słowo „kupa”, może sobie odpuścić dalsze czytanie (chociaż to słowo ani inne podobne już nawet nie padnie!) 😀.

Jezioro Turkusowe

Moja zasada podróżowania mówi o tym, że powinno być na pusty żołądek – nie jem śniadania, unikam mleka i mogę się rozkoszować spacerem przez wiele wiele godzin, nie przejmując się szukaniem po drodze kibelków. Tym razem plan był taki sam (i tak, przelazłem te 30 km na głodniaka, oszukałem tylko jakimś jednym Snickersem na samym starcie). Jednakże po jakiejś godzinie, dostałem sygnał z kiszek, że znalazły w sobie resztki wczorajszego obiadu. Zignorowałem je, przypominając im że przed nami jeszcze 20+ km marszu do cywilizacji. To je na jakiś czas uspokoiło. Ale pół godziny później znów zaczęły marudzić

-Eeeej, ale pamiętasz, jak mówiłeś, że miałeś trenować kupkę w lesie? Dziś byłby do tego dobry moment, eeeej no weeeeeź.

Nie dałem się skusić, ale zacząłem mimo to takie wstępne rozglądanie się za ewentualnymi miejscówkami – ale póki szedłem przez otwarte łąki i autostradę w budowie, nic sensownego się nie pojawiało. Ale potem zaczął się las i kiszki zaczęły coraz gwałtowniej na mnie naciskać. Kazałem im siedzieć cicho, ale były na tyle natarczywe, że dla świętego spokoju zacząłem jeszcze poważniej przyglądać się otoczeniu. Ale to za dużo pajęczyn, za mało drzew, za mokra trawa, za wysoka trawa, nic mi się nie podobało. Myślałem że wezmę je na przetrzymanie i jakoś z pełnym ładunkiem dojdziemy do Międzyzdrojów. W którymś momencie jednak żarty się skończyły i kiszki oznajmiły:

-Dobra, koniec negocjacji, masz 30 sekund i zaczynamy, nieważne czy jesteś na środku drogi i masz nadal naciągnięte spodnie.

Spanikowałem i mimo że z terrorystami nie powinno się negocjować, wybłagałem jeszcze minutkę czasu. Kiszki niechętnie się zgodziły, a ja skręciłem w las i rozpocząłem gorączkowe poszukiwania jakiegokolwiek miejsca. Udało się przeciągnąć sprawę do całych pięciu minut, aż znalazłem miejsce, które w tamtym momencie w miarę mnie usatysfakcjonowało (ale sprawa była już tak napięta, że w sumie było mi już wszystko jedno). Jakiś pieniek do oparcia ręki i postawienia plecaka nawet się znalazł, mocno uliścione podłoże, delikatne nachylenie terenu. W zasadzie miejscówka cud, ale to chyba zadziałał instynkt bo na pewno sam tego nie szacowałem w moim stresie 😀. Drastycznych opisów wam litościwie oszczędzę, powiem tylko że wyszedłem z tego starcia silniejszy psychicznie, w czystych butach, nie uwalonych spodenkach i z poczuciem, że teraz to ja już mogę wszystko. Poczułem się jakbym zdobył Mont Everest albo któryś z biegunów. Jeśli moja radość z okrążenia świata będzie choć w połowie taka, jak po tym sukcesie, to będzie dobrze 😀.

Wszystko po sobie uprzątnąłem, tak że nikt nie znajdzie miejsca mojego triumfu, pomogły w tym duże ilości zalegających tam liści. Aha – papier toaletowy i takie nawilżane chusteczki miałem ze sobą – zawsze zabieram taki zestaw w podróż – dotąd przydawał się tylko w pociągach.

Wspinaczka po Wolińskim Parku Narodowym
Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
podrecznik przetrwania