Wyżarłem grisnirowi wszystkie zapasy, nawet te przeterminowane (i stąd nie wystartowałem w trasę wczoraj, bo nie potrafiłem się rozstać z kibelkiem 😜), mogę więc z czystym sumieniem ruszać w dalszą drogę. Wcześniej jednak, korzystając z pięknej pogody i chwilowej przerwy w atrakcjach gastrycznych, zwiedziłem „do końca” Fredrikstad. Pod sam koniec wizyty dowiedziałem się dopiero, że wszystkie promy w obrębie miasta są darmowe – co zdecydowanie usprawniło mi poruszanie się i otworzyło nowe brzegi 😜. Mogłem w końcu odwiedzić stare miasto – fortyfikację w kształcie gwiazdy, z armatami wycelowanymi w każdą stronę i zabytkowymi drewnianymi domkami wewnątrz murów. Bardzo sympatyczna lokacja.

Dziś też zajrzałem w to samo miejsce, gdyż jak się okazało, właśnie tędy prowadzi droga wyjazdowa na południe – co w sumie ma sens, skoro forteca broniła dostępu do miasta. Pogoda dziś była niemal doskonała do spaceru – temperatura ciut poniżej 20 stopni, trochę słońca, więcej chmur i rześki wiaterek – nie groziło przegrzanie, droga sama niosła. Pierwsze 10 km niosła na dodatek ścieżką rowerową, więc szło się znakomicie. Potem niestety udogodnienia się skończyły i trzeba było ryzykować życie idąc poboczem – ale widoki były tak piękne, że mocno nie protestowałem. Ta część Norwegii jest mocno rolnicza – każdy kawałek płaskiego, gdzie nie ma skał ani lasu, to pola. Komponuje się to genialne z górkami, jeziorkami i gęstymi borami, więc szedłem i podziwiałem. Kierowcy norwescy są z dotychczasowych podróży najbardziej kulturalni – czasem wręcz zatrzymywali się, bym ich mógł minąć – podczas gdy np. taki Francuz pędził na mnie, zmuszając do skakania do rowu. Chyba był też jakiś zjazd starych aut, bo mnóstwo ich dziś widziałem – głównie takich mocno szerokich i mocno prostokątnych amerykańskich. I drugie, co mi się w oczy rzuciło, to duża ilość aut z końskimi przyczepami i podwieszonym takim dwukołowym rydwanem do wyścigów – też pewnie jakieś zawody mieli, bo kilkadziesiąt mnie takich mijało.

Plan zakładał dotarcie gdzieś w pobliże szwedzkiej granicy i tam rozbicie namiotu. I faktycznie – po 30 km, mocno zmarnowany dotarłem tam, gdzie zamierzałem. Niestety, w okolicy czynny był tylko McDonald’s ze swoimi norweskimi złodziejskimi cenami. Google maps zaczęło kusić obrazkami centrum handlowego, tuż za szwedzką granicą – otwartego nawet w niedzielę do godz. 22. Wygrzebując ostatnią rezerwę sił – ruszyłem. Choć gdybym wiedział, że granica leży na takim wielgachnym niby-fiordzie, na którego klify trzeba się najpierw wspiąć, pewnie bym się zawahał. Mostu nad rzeką? fiordem? zatoką morską? nikt oczywiście nie pilnował i kilka bolesnych kilometrów dalej byłem znów w Szwecji. I faktycznie znalazłem całą dzielnicę sklepową – i mimo że ceny w Szwecji są przecież i tak wysokie, to w porównaniu z Norwegią to prawie jak za darmo 😜. Radości nie było końca, kupiłem litrowy jogurt, który od razu pod sklepem zeżarłem, uzupełniłem płyny na noc. Pod sklepami głównie auta na norweskich rejestracjach – zapewne opłaca im się tu przyjechać na zakupy nawet z tych kilkudziesięciu kilometrów dalej.

Ja tymczasem ruszyłem ciut dalej, szukać miejsca na nocleg. I ze sporymi problemami (tu też pola uprawne, a lasy na górkach, więc o płaskie miejsce trudno), ale znalazłem. Trochę za blisko drogi, bo słyszę auta, ale może w nocy się uspokoi, a zresztą i tak nie miałem już siły wybrzydzać – dziś pobiłem swój tegoroczny rekord – prawie 41 km z pełnym obciążeniem. Jutro będę próbował dostać się do odległego o 55 km miasteczka – albo piechotą w dwa dni, albo może uda się złapać stopa.

Jeszcze ze spraw finansowych – dwie niespodzianki, jedna dobra, druga zła. Dobra jest taka, że do mojej wyprawy postanowił się dorzucić nasz prezydent, podpisując ustawę o wakacjach kredytowych – mój bank już przyjął mój wniosek i przez najbliższe dwa miesiące raty za mieszkanie spłacać nie muszę – a jako że poszła ostatnio mocno do góry, to i uda się oszczędzić więcej. I tak, tak, lepiej by było zrobić nadpłatę i zmniejszyć sobie kapitał do spłaty na przyszłość, ale chwilowo plan zakłada pakowanie 100% wolnych środków finansowych w wyprawę – ma ona całkowity priorytet. Zła niespodzianka jest natomiast taka, że Orange poinformował mnie, że roaming w EU jest a i owszem darmowy, ale tylko przez cztery miesiące w roku. Jeśli podróżuję dłużej – a tyle mi akurat stuknęło, to muszę płacić – to na szczęście nie są jakieś straszne kwoty jak w Turcji, bo jakieś 11 zł za 1 GB, ale mimo wszystko – przykro.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
1 Komentarz
Najstarsze
Najnowsze Popularne
Inline Feedbacks
View all comments
Magda

 Konie w “koniowozach” i ich “rydwany” jechały z pewnością na jakiś pobliski wyścig kłusaków. W całej Skandynawii jest to bardzo popularny sport, związany z hazardem. Kłusaki skandynawskie to niewielkie konie zimnokrwiste, będące skrzyżowaniem rasy norweskiej i szwedzkiej. Startują w wyścigach, zaprzężone w lekkie dwókółki, zwane sulkami, na których powozi jeździec. Ty nazwałeś je rydwanami, a Joanna Chmielewska jeszcze dosadniej, opisując ten zaprzęg, który wygląda tak, że “kowboje siedzą na siewnikach”.

O popularności tej dziedziny sportu świadczy fakt, że w samej tylko Szwecji organizuje się prawie tysiąc gonitw rocznie na łącznie 33 torach.

A wracając do Chmielewskiej, w książce “Krokodyl z Kraju Karoliny” z premedytacją “zamordowała swoją przyjaciółkę Alicję, aby móc napisać o kłusakach z Charlotenlund w Kopenhadze.