Znów nad Adriatykiem

Nocka w drogim hostelu minęła spokojnie, jak tylko przyzwyczaiłem się do rytmicznego kaszlu jednego z sąsiadów (pandemia chyba faktycznie się skończyła, bo nikt go nie tylko nie zamordował ani nawet nie wypędził ze wspólnego pokoju), usnąłem jak kamień. Rano byłem już sam w pokoju, zabrałem więc swoje zabawki i ruszyłem zwiedzać Zagrzeb.

Moim głównym celem było kolejne odkrycie z UWO – kamienna tablica z pierwszymi zapisanymi po chorwacku słowami. Ale oczywiście nie było tak łatwo – budynek muzeum, w którym mają to przechowywane, okazał się zostać naruszony podczas wielkiego trzęsienia ziemi z marca 2020 roku i nadal nie udostępnili go dla zwiedzających. Dziś na dodatek kręciło się tu pełno przebierańców w strojach sprzed 100 lat – jak się okazało, kręcili jakiś film. Próbowałem negocjować z ochroniarzem, żeby mnie wpuścił, ale też nic z tego. Znaczy, w końcu mój głód wiedzy wzruszył go na tyle, że zgodził się mnie wpuścić do tablicy pod jego czujnym okiem, gdy znów będzie miał zmianę, ale dopiero jak filmowcy skończą zdjęcia – czyli najszybciej w poniedziałek. Pechowo, ale co poradzisz – zresztą jakaś szansa, że tu wrócę przecież jest.

Zagrzeb nie jest jakimś specjalnie urokliwym miastem, mimo iż wojny bałkańskie z końca XX wieku w zasadzie go ominęły. Ot, Serbowie zbombardowali główny plac, parlament i kościół, w którym przebywał prezydent, na wieść o chorwackiej deklaracji niepodległości. Sporo sobie zresztą o tych wojnach poczytałem i aż się jest włos na głowie, co się tu te raptem 30 lat temu działo – każdy napierdzielał się z każdym, w zasadzie ciężko wyczuć kto był tym „dobrym”, a kto „złym”, każda strona dopuszczała się zbrodni, łamała sojusze i zawieszenia broni. I pewnie sporo mijanych na ulicach osób ma krew na rękach albo było ofiarami wojny – dziwnie, gdy się o tym pomyśli, w Polsce minęło od wojny tyle czasu, że to już bardziej legenda niż fakt, tu nadal to dość świeży temat. Aha, wspomniałem, że miasto nie jest zbyt ładne – winię za to wszechobecne graffiti, zamalowane są niemal wszystkie budynki – i te odrapane kamienice i sklepy i te nowsze hotele. Po jakimś czasie przestałem na to zwracać uwagę, ale pierwsze wrażenie to 'o jakie slumsy z wojen gangów’. A zwiedzając najsłynniejszy chorwacki zabytek – katolicki kościół św. Marka, dowiedziałem się, co po polsku znaczy chorwacka nazwa ich waluty – kuna. Otóż chorwacka kuna to nasza polska… kuna – tak, to małe zwierzę futerkowe. Płacili kiedyś ich skórami i stąd skojarzyło im się z walutą. Kuny mają też w herbach – i na dachu wspomnianego kościoła. I jeszcze jedna śmiesznostka językowa – kościół katolicki to po chorwacku crkva. Ogólnie Chorwaci są katolikami i na prawosławnych z południa patrzą z wyższością, uznając się samych za zachodnich Europejczyków. Coś jak u nas 😜. I nawet miałem próbkę tej wiary – w jakiejś bramie był ołtarzyk (no dobra, w bardzo słynnej i historycznej bramie), przez bramę przebiegała ulica, a przed ołtarzykiem i tak modlili się ludzie – były nawet ławy jak w kościele. I to nawet nie same babuszki w chustach!

Kraj nr 26 – Słowenia

Mimo iż Chorwacja ma jeszcze kilka miejsc, które chcę odwiedzić, po południu wskoczyłem we Flixbusa i ruszyłem ku kolejnym granicom – 5 godzin w podróży zabrało mnie przez terytorium kolejnego, 26. państwa – Słowenii (też tu wrócę, dziś tylko tranzyt) i wylądowałem nad Adriatykiem… we Włoszech. Ale spokojnie, tylko na chwilę – w ostatnim brakującym mi do odkrycia z UWO mieście – Trieście. Na granicy Chorwacja / Słowenia celnicy przypomnieli sobie widać o istnieniu granic, bo kazali nam wysiąść z autobusu i pokazywać paszporty. Mieszkańcy UE (czyli i ja) byli od ręki przepuszczani, pozostali szykanowani – musieli się tłumaczyć skąd, dokąd, na jak długo, po co, składać odciski palców. Jeden Amerykanin wracał do Triestu i tam zostawił paszport – próbował przejść na prawo jazdy, ale został wyśmiany. Jego kumpel musiał sam jechać do hotelu i dostarczyć brakujący dokument.

Odkrycie #120

W Trieście miałem mało czasu przed zmrokiem na znalezienie miejsca pod namiot i w desperacji obrałem kierunek, w którym miasto kończyło się najszybciej – w góry. Ostre podejście na koniec dnia dało mi ostro w kość, choć widok Adriatyku z góry i zachodzącego nad nim słońca trochę osłodził mój ból. Niestety, moja decyzja znów okazała się nietrafna – góra okazała się zbyt stroma i zbyt kamienista, by się tam rozbić. Próbowałem w kilku miejscach, oczyszczałem dwa razy obiecujące miejsca z kamieni – ale niestety, pod nimi były następne i następne – podejrzewam, że do samego poziomu morza, albo i niżej. Poddałem się, bo łażenie po lawinisku po ciemku (a była dopiero 20, gdzie się podziały długie dni?!) było wybitnie złym pomysłem i rozbiłem się na żwirowej ścieżce, przy ławeczkach – a więc mocno odsłoniętym miejscu, każdy spacerujący komentuje teraz mój namiot – gdzie ci Włosi pałętają się po ciemku po lasach?! Martwię się też, czy ten ostry żwirek nie przebije mi materaca – zdam relację z tego jak przeżyłem – jutro.

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments