Już miesiąc w Turcji

Wyjechałem z Efezu, żegnany pozytywnym wpisem na Airbnb „spokojny i bezproblemowy, niczego nie chciał, nigdy nie wiedzieliśmy czy jest w swoim pokoju, czy może gdzieś poszedł”. 😆 Kierowałem się dalej na północ, ale nie chciałem jechać od razu do następnego odkrycia, bo droga zbyt długa, więc wybrałem losowe miasteczko mniej więcej w połowie drogi. Miałem też Izmir – ale jako że zamieszkuje go kilka milionów ludzi, nie chciałem się tam zatrzymać. Autobus zatrzymał się przy terminalu podpisanym „Ayvalik”, jak zwykle kilka kilometrów od właściwego miasteczka, ale mój cel był jeszcze dalej – trzeba było iść 10 km.

I droga niestety była kiepska – takiego śmietnika w Turcji jeszcze nie widziałem, od razu przypomniała się Gruzja albo Sycylia. Przez kilka kilometrów drogi wśród ładnych pagórków i z widokiem na morze, pobocze zaścielały góry śmieci. I nawet nie wiem, czy to było oficjalne śmietnisko (jakieś koparki czasem te śmieci zasypywały), czy dzikie – choć zapewne obie odpowiedzi są poprawne. Na dodatek silny wiatr rozwiewał te syfy, głównie plastikowe i cała okolica, drzewa, ogrodzenia, krzaczki, były nimi upstrzone. Smutny i przygnębiający widok, świadomość ekologiczna jest tu jednak bardzo niska. W miasteczkach, przy sklepach itd. porządek jest, mimo że miejscowi rzucają śmieci, niedopałki, papierki tam, gdzie akurat przechodzą, to zwykle są ludzie, którzy je sprzątają – co kilka minut przechodząc ze zmiotką i szufelką. Poza miastami, jak widać, już im nie zależy.

Mieścina była typowo wakacyjna – mnóstwo hoteli i długa plaża – ale w przeciwieństwie do Bodrum, tu już było po sezonie – prawie wszystko pozamykane, plaże puste – podczas wielokilometrowych spacerów spotykałem na nich pojedynczych wędkarzy, kogoś wyprowadzającego psa, czy deskolotniarza. Wczoraj pogoda była jeszcze spoko, obiecywane deszcze zostały przełożone i nawet wyszło słonko, którego zachód mogłem nad samą wodą obserwować, bujając się na instagramowej huśtawce. Woda zaskakująco ciepła, ale wiatr, zwłaszcza po zachodzie, już mniej atrakcyjny.

Wieczorem wywaliło prąd i nie wrócił do rana. Nie było go aż do godz. 16 dziś – i to nie tylko w hotelu, ale w całej mieścinie i kilku sąsiednich na całym półwyspie. Pogoda ciut się zepsuła, nadal nie padało, ale słońca było już dużo, dużo mniej. Co aż tak mi nie przeszkadzało, bo oko uznało, że już zbyt dawno mnie dręczyło i zaatakowało światłowstrętem. Ciemne okulary mimo chmur były więc obowiązkowe. Mimo to ruszyłem na spacer – i wpadło ponad 25 km. Skierowałem się ku pobliskiemu parkowi krajobrazowemu. Trochę przykro, że i tam doleciały nawiewane sztormowymi podmuchami śmieci, ale widoki były i tak zacne. Zatoczki, zielone wzgórza, pobliska grecka wyspa Lesbos (nawet sieć w telefonie mi się na grecką przestawiła, tak blisko było). W którymś momencie stwierdziłem też, że z oczami jest dużo gorzej niż myślałem, bo zobaczyłem różowe łabędzie. Podszedłem bliżej – i jednak oczy ok, bo były to flamingi. Nie miałem pojęcia, że żyją sobie ot tak na dziko w Turcji! Spacer dobrze mi zrobił, oczy się uspokoiły, a kilka kilometrów brodzenia w wodzie póki co nie wywołało przeziębienia ani reumatyzmu. Zostaję tu na jeszcze jedną noc, bo jutro już na 99% uderzy potężna burza – i chcę ją sobie tu zobaczyć nad morzem, na moich warunkach, a nie dać się jej zaskoczyć gdzieś w transferze w nowe miejsce.

 

Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments