Wieczorową porą wybrałem się na jeszcze jeden spacer po Sevilli, temperatura wraz z zachodzącym słońcem (a zachodzi tu 1.5 godziny później niż w Polsce, a jesteśmy w tej samej strefie czasowej, więc o 21 jest jeszcze jasnawo – w marcu!) spadła do 18 stopni, czyli zrobiła się totalna zimnica i knajpy odpaliły grzejniki z buchającym ogniem, żeby mimo wszystko można było nadal okupować stoliczki i wesoło spędzać wieczór że znajomymi przy winku, piwku i jedzonku. Po 10 km i 3 kolejnych kwadratach, uznałem, że jestem gotowy na pierwszy dzień uczciwego Camino.
Dzień 4 Sevilla – Guillena
Nie byłem gotowy. Ale po kolei. W końcu się wyspałem, z każdym dniem chrapanie w łóżkach obok przeszkadza coraz mniej. Spałem dobre 8 godzin, ale niestety po przebudzeniu okazało się, że leje, prognozy kłamały. Pierwszy krok na Camino musiałem więc wykonać w deszczu, jak zwierzę! Przed nałożeniem płaszcza broniłem się przez 5 kilometrów, ale jedyne co osiągnąłem to przemoczone spodenki (decyzja, by od razu iść na krótkie była przebłyskiem geniuszu z mojej strony) i kurtka, aż tak się zaniosło. Po narzuceniu płaszcza jakość życia spadła – ograniczona mobilność, pod tą folią strasznie gorąco (mimo deszczu było 19 stopni), czułem się jak w kilku kurtkach naraz na sobie. I tak wyglądały dwie pierwsze godziny marszu. Najgorszy jak dotąd dzień na Camino!
Potem w końcu wyszło słońce i zrobiło się mocno gorąco, przynajmniej wszystko prócz skarpetek szybko mi wyschło. Pogoda mimo wszystko była zdradliwa, bo było wręcz gorąco, ale jak słońce chowało się za chmurami albo nagle ostro zawiało wiatrem, to momentalnie przychodziło zimno. Ani się rozbierać ani ubierać. Plecak oczywiście ciążył, dziś szczęśliwie był łatwy dzień – tylko 22 km.
Największy kryzys pojawił się gdzieś tak w 3/4 trasy – na mojej drodze pojawiła się gigantyczna kałuża. Wydeptana ścieżka prowadziła do bardzo wąskiego mostku nad bagnem – ale dnia był za wąski, miał takie ścianki boczne i dwie nogi obok siebie ledwo mi się mieściły. Dodatkowo plecak mnie destabilizował i nie ufałem mojemu wyczuciu równowagi. Ciotka przelazła, ja postanowiłem obejść drugą stroną, przez pola owsu. Z każdym krokiem roślinność stawała się coraz wyższa, owies zamienił się w jakąś niezidentyfikowaną roślinność czasem kłująca, sięgało mi to już do pasa, wszystko mokre (decyzja, by iść w krótkich spodenkach była przebłyskiem debilizmu z mojej strony), a kałuża nie kończyła się, zarośnięta nieprzebytą plątaniną krzaków na dodatek, po kilkuset metrach poddałem się i zawróciłem. Kolejny plan zakładał zdjęcie butów i przejście przez błoto wpław, ale jakiś Hiszpan mocno zaczął protestować z drugiego brzegu – chyba na dnie były jakieś syfy i nie był to dobry pomysł. Pogodziłem się z myślą że spadnę z mostku i poszedłem na niego. W połowie zaczął się dodatkowo chybotać i wtedy już byłem pewien kąpieli, ale jednak udało się!
Potem było już z górki i to dosłownie, gdy docelowe miasteczko, Guillena (12 tys. mieszk., brak ciekawostek, ot przystanek na trasie) wynurzyło się po ostatnim wzniesieniu. Potem co prawda nastąpił jęk zawodu, gdy trasa nie prowadziła wprost do niego, tylko omijała kolejne podmokłe tereny, ale jakoś dotarłem. W miasteczku znów złapał mnie deszcz na zakupach (w sandałkach i bluzie), ale bardziej się martwiłem zostawionymi na dachu do suszenia butami i skarpetkami. A tu – cud, boczna ściana je osłoniła i nie zamokły, jutro idę w miarę suchych dalej!
Jeszcze takie krótkie spostrzeżenie – pielgrzymów jest dużo – ostatni raz tu szedłem, to często byłem sam w schronisku, tu zajęte są wszystkie miejsca.
🙂
Dżeju, oszalałes? w takich słabych butach? przecież one nie przetrwają długo takiej wyprawy, powinienes zainwestować w jakies porządne traperskie buty
Te buty juz jedno Camino przeszły, poprzednie też z tej firmy były. Oszaleć, to oszalałem, ale butów szkalować nie dam 😂